ROZMOWY POUFNE V

Rozmowy poufne V
18.03.2019 marzycielka69
 
Pani psycholog kładła nacisk na dialog między mną a córką. Tylko ja spraw duchowych nie mogłam omawiać z nią, bo poszłaby z troski o mnie do braci starszych zboru. Dobrze, pani psycholog teraz skupiła się na moich potrzebach uczuciowych. A co z Ryszardem? Nie wiem, rozmawiamy sobie i tyle. nic się między nami nie dzieje, odpowiedziałam. To się jeszcze okaże, ale proponuję abyś powiedziała córce o nim w ten sposób się przekonasz czy stanie za tobą czy organizacją. Wiedziałam, że stanie za organizacją, ale wieczorem zadzwoniłam. Wiesz córcia, poznałam fajnego faceta. Tak, a jest Świadkiem Jehowy? Nie, jest katolikiem, ale to naprawdę fajny facet. Po chwili usłyszałam zięcia w słuchawce; to co, że jest fajny ale nie wyznaje naszych zasad i mierników. Uważałam, że nie ma co dalej prowadzić rozmowy, wiedziałam, że za chwilkę zadzwonią do starszego zboru. Po dwóch miesiącach pojechałam na przepustkę i poszłam na zebranie, i oczywiście w trosce o moje zdrowie duchowe musiałam przeprowadzić rozmowę, w której przyszło mi się tłumaczyć z długiego jęzora córki. Kiedy im wytłumaczyłam, że to był eksperyment psychologiczny, zrobiło im się głupio. Teraz tylko porozmawiać z córką. Wiedziałam, że ze wszystkim zostaję sama. Oczywiście z Ryszardem musiałam zakończyć te rozmowy, żeby czasami nie wpakować się w romans. Co za głupota, ale niestety w tym tkwiłam. Co ja mówię, siedzę w tym wszystkim po uszy. Inwigilacja, ostracyzm na każdym kroku, idzie to wyłapać, tylko do tej pory nie umiałam tego dostrzec.W tym czasie zginął w wypadku samochodowym mąż jednej z pacjentek. Oboje bardzo młodzi i przed nimi było życie pełne miłości. Skończyło się piękne małżeństwo. Wszyscy przeżywaliśmy tę tragedię, ponieważ lubiliśmy tego mężczyznę. Ale teraz mam wątpliwości, czy to była aż taka wielka miłość, skoro ona po niespełna trzech miesiącach już miała innego mężczyznę. Czy miłość w ogóle istnieje? Zadawałam sobie to pytanie. Po trzech miesiącach wróciłam do domu i praktycznie nic nie załatwiłam. Dopóki nie rozwiążę swoich spraw z religią, nie ruszę z miejsca z terapią. Mam stały kontakt z terapeutą, ale kończy się tylko na czytaniu moich wierszy czy rozmową na temat, co dobrze byłoby zrobić. Po powrocie ze szpitala spotkałam się z Zosią. Była rozbita. Dławiła się wręcz tym co zaczynała sama poznawać. Ciągle była jakby pod napięciem elektrycznym. Bała się odejść, źle czuła się w zborze - witaj w klubie, powiedziałam, musimy jakoś trwać bo stracimy rodziny, które są w tej religii. Wiem, trzymam się na ile mogę - Zosia była zagubiona. Odczułam z zborze, że bracia starsi ze mną już nie rozmawiają. Nie przeszkadza mi to, wręcz odwrotnie, mam spokój. Ale koleżanki, które do mnie przychodzą i z entuzjazmem opowiadają o służbie i zebraniach i czekają na moją reakcję - to jest dla mnie katorga. Ale daję radę, trwam jakoś.