ŻYCIE W PIGUŁCE I

Życie w pigułce część pierwsza rozdział drugi
 
 
Nasz dom był pięknie położony. Przed domem ogródek z kwiatami, po drugiej stronie ścieżki, która wiodła od furtki do domu, był ogródek warzywny. Podwórko duże, na końcu stała obora a w niej krowy, obok chlewik ze świnkami, i tuż za nim kurnik z drobiem. Była też w głębi stajnia, gdzie stały dwa konie. Potem był duży sad. Pięknie wiosna wyglądała. Bielone drzewa wapnem i kwiaty razem cudownie się komponowały. W sadzie było ponad sto różnych drzew owocowych. Kochałam ten sad, zarówno wiosną jak i jesienią. Za sadem był las a obok łąki , gdzie pasło się krowy. Chociaż trzeba było dwa razy dziennie je wyganiać aby sobie poskubały trawy, lubiłam tam chodzić, ponieważ spotykaliśmy się w tym czasie z dzieciakami, które również pasły swoje krowy. Bawiliśmy się w różne gry, wtedy nie potrzebne nam były specjalnie nawet zabawki, wystarczyły patyki i kamyki. Paliliśmy ogniska, piekliśmy kartofle, nawet udawało się nam ugotować kisiel.

W letnie pory sianokosy, pielenie ziemniaków, buraków, walka ze stonką, pracy nie było końca. Nigdy nie byłam na wakacjach. Moje wakacje to pole i praca, ciężka praca w obejściu. Jak już były stogi zrobione, w stodole siano upchane, przychodził czas na ziemniaki, potem buraki. W sadzie natomiast było co zbierać, ponieważ mieliśmy wszystkie możliwe owoce. Najgorsze dla mnie było stanie z tymi owocami na rynku, kiedy koleżanki ze szkoły podchodziły do mnie ze wzgardą patrzyły jak handluję, jak to nazywały. Kiedy w sadzie zostawały puste drzewa, ziemniaki w kopcach, buraki też, a w piwnicy słoiki z owocami, kompotami, dżemami, przychodził czas na tak zwane świniobicie - koszmar dla mnie.

Nie mam pojęcia czym się ojciec kierował, ale wziął mnie do zabijania świni kiedy miałam trzynaście lat, kazał mi trzymać miskę, żeby łapać krew, która potrzebna była do kaszanki. Wtedy nie wiem co się ze mną stało, zaczęłam się trząść na całym ciele, strach sięgał zenitu, wszystko zaczęło wirować, upadłam, nic nie pamiętałam. Kiedy otworzyłam oczy,  nade mną stał jakiś mężczyzna, leżałam na łóżku. Słyszałam tylko słowa matki, że nie wiedzą co się stało, chyba to dojrzewanie.
Od tego czasu jakbym jechała po równi pochyłej. Bałam się wejść do obory, stajni czy chlewika. Ciągle wydawało mi się, że umieram. Powiedziałam mamie, a ojciec, tylko krzyknął, że zaraz mi się odechce histeryzować. Zostałam z tym bólem sama. Ciągle sztywniałam, czy to na lekcji, czy na ulicy, łapało mnie kilka razy dziennie. Pogotowie przyjeżdżało do szkoły. A ja nie miałam nawet z kim porozmawiać. Miałam dość życia. Chodziłam po swoim kochanym sadzie i myślałam, jakby sobie ulżyć.